9 marca 2021

Słowoszyty: „o zaklinaniu wspomnień w materii” (felieton)

Podłechtany Waszymi pochlebnymi recenzjami, postanowiłem kontynuować rubrykę felietonową. Tym razem o... pamiątkach (oczywiście chodzi mi o drobnostki, które można spakować do plecaka i nie wydać na nie więcej niż wynosi budżet wycieczki). 


Muszę się Wam do czegoś przyznać. Podróżuję z różną częstotliwością w zasadzie od dziecka. Kiedyś głównie z klasą w rajdach i szkolnych wycieczkach. Dziś indywidualnie lub z rodziną i znajomymi, rzadziej - korzystając z komercyjnych ofert biur podróży. Praktycznie w każdym odwiedzonym miejscu spotykam sklepiki i punkty z pamiątkami. Mało jest chyba innych tak dostępnych i popularnych, tak mocno związanych z czymś, co lubię, działalności handlowych, które tak skromnie – jak punkty z pamiątkami -   na mnie zarobiły... W zasadzie od wielu wielu lat praktycznie nie kupuję suwenirów. Moja półka z tego typu bibelotami jest... ascetycznie wyposażona. Nie mam też lodówki z magnesami. Dlaczego? Sam postanowiłem się nad tym odrobinę zastanowić. 

Czy wynika to z mojej trochę antymaterialistycznej i antykonsumpcjonistycznej postawy? Zapewne w jakimś stopniu tak. Zbieranie mało potrzebnych rzeczy to dość duża ekstrawagancja. W dobie rosnących problemów z odpadami i nadwyżką produkcji, mam mieszane uczucia, kiedy mijam stoiska z „lokalnymi” pamiątkami, które produkowane są masowo, czasami w jakimś miejscu oddalonym setki kilometrów. Tu pojawia się kolejny „dylemat”. Skoro takie przedmioty mają być materialną przechowalnią wspomnień – powinny mieć jakąś głębszą (głębszą niż tylko napis) więź z miejscem, w którym się znajdują. Tymczasem są to często, jak wspomniałem, gadżety masowo produkowane na zlecenie w wyspecjalizowanych fabrykach pamiątek (!). Pamiętam, kiedy w Krakowie uparłem się, że chcę kupić coś, co będzie „krakowskie” (z Krakowa i jednocześnie mające mi o Krakowie przypominać). Nie było łatwo. Stoiska w rynku i na Grodzkiej w przeważającej mierze rozczarowały mnie „śmietniskowym” charakterem.

Czasami patrząc na 99% asortymentu, wyobrażałem sobie, że znajduję się na sortowni przy wysypisku odpadów. Oto i kolejny niewygodny szczegół. Estetyka. Nie tylko materiały, kwestia „lokalności” ich wytworzenia, ale i właśnie wygląd – to, co rzuca się w oczy – sprawia, że nie jestem przyjaźnie nastawiony do nowoczesnych pamiątek. Zamiast tradycyjnego rękodzieła czy lokalnego produktu – fabryczne, „bezduszne”, wątpliwe jakościowo i estetycznie twory. W górach nie jest lepiej. Jarmarczność (w złym znaczeniu tego słowa) wielu stoisk jest wręcz niezwykła. Problem miałem też w Gdańsku i w Sopocie. Wymieniam przede wszystkim lokalizacje, co do których nie jestem pewien, kiedy tam wrócę i kupiona (znaleziona, zdobyta) pamiątka może mieć naprawdę fajny przekaz, siłę sugestii... W większości przypadków widzę jednak - niczym Eklezjastes - wszędzie marność i ostatecznie nie kupuję nic. Najczęściej wracam z kartą pełną zdjęć – o czym wiecie, bo je Wam pokazuję. Fotografie dają mi wspomnieniowego „paliwa”. 

Uwaga, potrafię nawet po pamiątkach, DARMOWYCH chodzić i ich nie wziąć. Tak było właśnie nad morzem. Wierzcie mi lub nie, ale nie zabrałem ze sobą ani jednej muszli. Bursztynu nie znalazłem, ale i nie kupiłem. Nie wiem, ale nie poczułem w tych przedmiotach „tego czegoś”. Spędziłem tam wiele godzin, bardzo intensywnych, na chłonięciu klimatu miejskiego, kultury, także natury – na plaży, wśród drzew... ale nie udało mi się znaleźć niczego, co by było materialnym zaklęciem tych chwil i wspomnień. (A może nie potrzebowałem tego szukać i posiadać?)

Nie jest jednak tak, że nigdy nie udaje mi się czegoś bardziej materialnego zdobyć! Czasami coś do mnie woła... Będzie o kilku pamiątkach, które w ostatnich latach wygenerowały jakąś więź między mną, moimi wspomnieniami a ich (pamiątek) fizycznością. Z najnowszych nabytków to... pierniki figuralne z Muzeum Regionalnego w Jaworze. Dlaczego? Uwielbiam pierniki! Sami wiecie, że piszę o nich teksty i lubię ich niezwykłą historię. Te jaworskie wypiekane są w miejscowej dolnośląskiej piekarni rzemieślniczej przy wykorzystaniu kopii zabytkowych form piernikarskich ze zbiorów jaworskiego muzeum! Swojskość i duch regionalizmu są chyba wyczuwalne? Pierniki te mają też bardzo interesujący wygląd, który wiąże się nie tylko z całkiem przyjemną powierzchownością, ale i symboliką. Inny przykład, trochę straszy, to pamiątka z Berlina. Z stolicy Niemiec zabrałem album płyt winylowych, który kupiłem na giełdzie na Wyspie Muzeów. Podczas wycieczki w czasie wolnym wypatrzyłem ogromne stoisko muzyczne. W oczy rzucił mi się album z ulubionym nagraniem „Śpiewaków Norymberskich” Wagnera. Akurat mijała 150. rocznica prapremiery dzieła. Nie mogłem przejść obojętnie obok takiej perełki w takim miejscu i w takim czasie! Tym sposobem nagranie i płyty starsze ode mnie wróciły ze mną do domu i przypominają mi o spacerze ulicami upalnego Berlina (akcja opery dzieje się pierwszego dnia lata!). Te pamiątki w zasadzie czytelne są tylko dla mnie. Nie ma na nich napisu Jawor, Berlin.... Nie wyobrażam sobie jednak lepszych! Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, bym był w stanie mieć tysiące pamiątek tego typu, z każdego miejsca, które mnie czymś oczarowało, które zdobyłem i przeżyłem. 

PS I
A czy Wy zbieracie pamiątki? Co z nimi robicie? Macie specjalne kuferki, półki, miejsca? Jak często odświeżacie sobie pamięć z ich pomocą? Zapraszam do komentowania tu lub na Facebooku pod zajawką posta. 

PS II
Przy okazji pisania tego felietonu wpadł mi pomysł na kolejny. O moich "dziwnych rytuałach" w odwiedzanych miejscach ;) 

******
„słowoszyty” kojarzą mi się z zeszytami, które są (były?) zwykle pierwszymi nośnikami pisarskiej twórczości, a także z szyciem, które łączy się z zajęciem introligatorów czy choćby szewców (opisałem na blogu dwóch słynnych, po których nie buty, a teksty zostały! Zdjęcie z domu jednego z nich – Boehmego – posłużyło za ilustrację dla cyklu). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz