Mój pierwszy felieton i zarazem pierwszy tego typu wpis na blogu. Potraktujcie to jako rozgrzewkę :)
Kiedy zapytałem się Was na Facebooku o opinię w sprawie nowego, bardziej osobistego cyklu felietonów na blogu, miałem w zasadzie bardzo niejasny zamysł tego, co by to miała być za rubryka. O czym? Jak często uzupełniana o nowy wpis? Z jakim tytułem? Czym przykuć Waszą uwagę, żeby wyrobić chęć powrotu?
Pomyślałem sobie, że w sumie wszystkie te pytania, te zagadnienia, cele i wyzwania wiążą się z jedną wspólną rzeczą. Z pisaniem. Bo o to w tym chodzi. Ja piszę, Wy czytacie (i wzajemnie, bo zawsze liczę na komentarze, opinie, rady). Jesteśmy przecież cywilizacją tekstu. Przeszliśmy od mowy, która miała pierwotny, nadrzędny cel komunikacyjny, silnie interpersonalny, nastawiony na tu i teraz, odbiór, kontakt - do tworzenia, rozłożonego w czasie, bardziej skomplikowanego i wielowarstwowego w odbiorze i formie. Jako ludzkość opanowaliśmy używanie słów w wersji graficznej, by utrwalać zwerbalizowane myśli, idee, przeżycia. By przekazywać opisy, wiedzę, refleksje. Od tysięcy lat, stosując rozmaite techniki i języki, zapisujemy – historię, siebie, fantazje. Zatrzymujemy czas i świat w słowach albo próbujemy ożywić minione lub wykreować nieistniejące. Piszemy o pisaniu – metatekstualnie: o procesie, idei, genezie... – jak ja teraz.
Mój związek z pisaniem jest wieloletni i wielowątkowy. Już w szkole średniej zainteresowałem się na poważnie tworzeniem tekstów. Miałem spory epizod poetycki i próby powieściopisarskie oraz dramatopisarskie! Była to świetna zabawa – więc chyba dość przedwcześnie i bezkrytycznie uważałem się za (przyszłego) pisarza. Ba, miałem przecież w szkole w bibliotece, dzięki wsparciu gazetki szkolnej, własną gablotę! Tam umieszczałem cyklicznie kolejne sonety, haiku (coś mi z tego zostało - w niektórych tekstach na blogu możecie znaleźć moje próby tłumaczeń poezji) i odcinki mojej panoramicznej powieści historycznej (sam się teraz z tego śmieję!). Tak się tym zafascynowałem, że kształcąc się na technika, wciąż mocno interesując się naukami przyrodniczymi (myślałem o farmacji lub biotechnologii!), zupełnie zmieniłem plany. W zasadzie wywróciłem wszystko do góry nogami. Pięć lat wałkowania około 30 przedmiotów w tym 20 zawodowych, zdanie egzaminu zawodowego, przygotowania do olimpiad chemicznych etc. uznałem za zamknięty rozdział. Wybrałem humanistykę. Rzuciłem się na głęboką wodę dziedziny, z którą docelowo w naukowy, poważny sposób chwilę wcześniej nie planowałem mieć w zasadzie nic wspólnego. Kiedy koledzy i koleżanki wybierali kontynuację nauki w szkołach wyższych przyrodniczych czy technicznych, ja zaskoczyłem nauczycieli i wychowawców dość późnym przebudzeniem humanistycznej duszy. Postawiłem na swoim i mając w kieszeni dyplom techniczny, zdecydowałem się zawojować kierunki humanistyczne. Najbardziej zależało mi na historii sztuki. Uważałem, że wiedza o dawnych stylach, artystach, przemianach kulturowych da mi najsilniejszy bodziec. Pozwoli wniknąć w tkankę kultury i cywilizacji. Zrozumieć jej mechanizmy. Wreszcie, że da natchnie do własnych podobnie kreatywnych działań. Sami widzicie, czytając mojego bloga, że sztuka stanowi niezwykle istotne pole moich zainteresowań. Jednak złożyło się tak, że odbiłem się od szklanego... a może raczej betonowego sufitu. Reforma edukacji sprawiła, że moja matura była w zasadzie nic nie warta, kiedy pojawiły się wszechobecne konkursy świadectw. Jeden rok różnicy i prezent od władzy dla pokolenia złudzeń. Udało się jednak znaleźć wyjście i kierunek, który wymagał egzaminu. Po prostu kolejnego egzaminu, kiedy inni już dawno mieli wakacje. Najważniejsze, że furtka bezpieczeństwa sprawdziła się! Dostałem się na kierunek, który chyba najmocniej związany jest z pisaniem, analizowaniem tekstów i formułowaniem teorii dotyczących języka, tekstualności i intertekstualności. Ale wiecie co? Nie tam, w ciągu kilku lat uniwersyteckiej nauki, zdobyłem największą wprawę, chęć czy też styl (a może to zbyt odważne słowo?).
Z rozwoju naukowej kariery zrezygnowałem ostatecznie sam. 10 lat temu porzuciłem doktorat. Zupełnie przypadkiem zostałem dziennikarzem w lokalnej prasie. Z czym to się je? Tego samego dnia piszesz o wypadku samochodowym, w którym zginęła cała rodzina – osoby, które mogły stać obok ciebie w kolejce w sklepie; o mordercy, któremu patrzysz w oczy podczas doprowadzania na przesłuchanie, o machlojkach finansowych w spółkach i urzędach, o cieknącym dachu i bezdomnych psach, o wizycie słynnego skrzypka na koncercie w rodzinnym mieście. Piszesz na wymiar, dla czytelnika modelowego, zachowując profil pisma, na czas. Tydzień po tygodniu, goniąc za tematem, usiłując trafić do odbiorcy. Dać mu to, czego chce, nawet, gdy sam nie jest w stanie jeszcze tego „chcenia” sobie uświadomić. Musisz być na bieżąco. Tak pracowałem 7 lat! Moje teksty ukazywały się w wersji elektronicznej i papierowej. Opublikowałem mniejsze i większe artykuły, komunikaty, reportaże i recenzje w kilkuset numerach pisma. To dopiero była nauka! Dyscypliny. Wszechstronności. W tym samym czasie zacząłem prowadzić blog. Jego początki były trochę kulawe. Ucząc się wymagającego zawodu dziennikarza, miałem mało czasu. Mało siły. A blog był przecież właśnie takim pobocznym hobby, urozmaiceniem czasu wolnego. Pierwsze posty – wciąż dostępne w archiwum – były skąpe, w zasadzie opierające się jedynie na zdjęciach, wrzucanych linkach. Nie do końca byłem przekonany, czym w zasadzie ma być mój blog. Z biegiem czasu jego charakter wyklarował się. Było wiele zagadnień, które mniej dotyczyły mojej pracy. Wykraczały poza teren, którym się zajmowałem. Te rzeczy mogły mieścić się na blogu. Zacząłem znów więcej jeździć, odwiedzać, spacerować. Obudziła się chęć, by się tym dzielić, inspirować, utrwalać, konfrontować. Dla siebie, innych. Dopiero 2-3 lata temu blog wszedł w fazę dojrzałą. Zacząłem publikować większe ciekawostkowe teksty i efekty moich badań. Część z nich zaowocowała wykładami, konferencjami, wystawami.
Życie jest karuzelą wydarzeń, w której nie zawsze ostatnie słowo należy do nas. Kiedy z niezależnych ode mnie przyczyn musiałem zmienić zawód, stanąłem w obliczu nowych wyzwań. Stale staram się je przekuwać w nowe doświadczenia i inspirujące lekcje. Mam ogromne szczęście, że udało mi się sprawić, by te wyzwania dawały satysfakcję, umiejętności i wiedzę. W jakimś sensie przewrotny los sprawił, że trafiłem do miejsca, które wiąże się z moim pierwszym, wymarzonym studenckim kierunkiem, który się nie powiódł (ale i tam mam związek z wątkami!). Jednocześnie zostałem przy tym, co determinuje moją aktywność twórczą od około 15 lat. Piszę. Piszę dla Was na blogu, piszę dla czytelników portalu Sudety.pro, okazjonalnie pisuję dla prasy lokalnej, piszę dla mojego nowego miejsca pracy (artykuły, opisy, konspekty, programy, scenariusze...), piszę dla różnych zleceniodawców. Czasami jest tak, że wymyślę sobie jakiś temat, znajdę źródła, informacje, planuję skreślić kilka słów... a potem jest jak z tym felietonem (łącznie 9 000 znaków). Czy to już uzależnienie? Nie wiem. Ale mam nadzieję, że komuś – oprócz mnie – efekty tego działania sprawiają przyjemność i dają pożytek.
PS I:
I oto jest. Pierwszy felieton okazał się nie tylko subiektywną refleksją, ale i materiałem autobiograficznym. Jeżeli nie zanudziłem Was swoją osobą i wiwisekcją procesu twórczego, zapraszam do lektury kolejnych odcinków – obiecuję, że będą o moich refleksjach na temat inny niż ja sam (i że będą krótsze!). Pamiętajcie, że blogowe poradniki, przewodniki, artykuły historyczne i przyrodnicze bez moich „strumieni świadomości” czekają na Was na Welthellsicht. Będą też nowe!
PS II:
Pisząc, cały czas w tyle głowy miałem – to, o czym Wy już pewnie zdążyliście zapomnieć - pamiętaj o tytule! To zostawiłem na koniec. Może coś mądrego po łacinie? Albo jakieś intertekstualne nawiązanie do klasyków lub mądrości ludowych? Językowy dowcip? Coś zabytkowego? Tytuły zawsze są najtrudniejsze. Łatwiej chyba napisać książkę, niż dać jej dobry tytuł... łatwiej w ogóle zacząć pisać - choć czysty arkusz zawsze jest tym szczególnie onieśmielającym artefaktem. Czasem udaje mi się wymyślić tytuł szybko, czasem jest wręcz od razu i stanowi punkt wyjścia. Czy wy też macie taki problem z tytułami? Tylko o tym mógłbym napisać kolejny felieton. Tak na marginesie ten odcinek cyklu napisałem w przerwie między tworzeniem i tytułowaniem: 3 tekstów do projektu promocji turystyki samorządu Województwa Dolnośląskiego, w którym biorę udział, a także nowego tekstu dla Sudety.pro i powstającego dużego tekstu blogowego na temat relacji wody i kultury. Pomyślałem od razu o „słowospadzie” - ale to było za dobre, bym był pierwszy. Zdecydowałem się ostatecznie na „słowoszyty”, które kojarzą mi się z zeszytami, które są (były?) zwykle pierwszymi nośnikami pisarskiej twórczości, a także z szyciem, które łączy się z zajęciem introligatorów czy choćby szewców (opisałem na blogu dwóch słynnych, po których nie buty, a teksty zostały! Zdjęcie z domu jednego z nich – Boehmego – posłużyło za ilustrację dla cyklu).
PS III:
Po napisaniu tego tekstu wciąż nie zdecydowałem się na częstotliwość mojego felietonowego cyklu. Będziecie więc zdani na moją kapryśną naturę zodiakalnego Bliźniaka.
Robert (Rob)
zwany "Naczelnym"
z bloga Welthellsicht – moje spojrzenie na świat
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz