Karol Cieszewski miał 32 lata, kiedy przyjechał do Szczawna (wówczas Salzbrunn), celem podratowania zdrowia. Był znanym lwowskim literatem, który miał już na koncie nie tylko publikacje wierszy, opowiadań, powieści i sztuk teatralnych, ale też... odsiadkę w więzieniu za „zdradę” (czyli oznaki polskiego patriotyzmu pod zaborami) oraz śmiertelne ranienie przyjaciela podczas pojedynku z powodu miłości! Niestety szczawieński epizod nie zmienił fatum młodego twórcy. Cieszewski zmarł półtora roku po pobycie w sudeckim zdroju. Zostawił jednak po sobie ciekawe opowiadanie, które w intrygujący sposób pokazuje świat Polaków jeżdżących „do wód” na ówczesne ziemie pruskie.
Niezwykła historia literata, który w krótkim życiu przeżył bardzo nietypowe przygody. Zdążył napisać krótką historię, która świetnie dokumentuje udział Polaków w życiu uzdrowisk na Dolnym Śląsku w czasach niemieckich.
Młody pisarz po przejściach, korzystający z życia tuż przed przedwczesną śmiercią, fatum upadku polskiego zrywu niepodległościowego, klimat obyczajowości sudeckiego uzdrowiska z mnóstwem polskich gości... Opowiastka, w której pod szczawieńskimi kasztanowcami, w zaciszu kurortu, rozgrywa się narracja przesycona burzliwym obrazem XIX wieku.
Karol Cieszewski urodził się 19 listopada 1833 roku w Bełzie (obecnie Ukraina, w obwodzie lwowskim). Uczył się w Lwowie. Początek jego kariery literackiej przypada na 1856 rok. Autor początkowo pisał wiersze. Jego próby literackie drukowały czasopisma, np. „Przyjaciel domowy”. Cieszewski doskonale znał również niemiecki i publikował na łamach „Erinnerungen”. W latach 1857 – 1859 opublikował kilka swoich prac na łamach „Dziennika literackiego”. Były to głównie opowiadania, ale z tego okresu pochodzi też jego powieść „Sierotki hetmańskie”. Szybko ujawniły się jego problemy zdrowotne. W lecie 1860 wyjechał do Gräfenbergu, czyli sudeckiego Jeseníka na Czeskim Śląsku, a historycznie na Dolnym Śląsk (kuracjuszami byli tam m.in. Zygmunt Krasiński czy Nikołaj Gogol), gdzie od 1822 roku działało pionierskie uzdrowisko wodolecznicze Vincenza Priessnitza. W latach 60. XIX wieku Cieszewski podpadł cesarskiej cenzurze, pisząc coraz odważniejsze teksty o zabarwieniu patriotycznym. Doszło nawet do tego, że wytoczono mu proces o popełnioną drukiem zdradę! 2 stycznia 1862 roku Karol Cieszewski został uwięziony i trzymano go w areszcie do 20 stycznia 1863. W czerwcu 1863 roku został wydany wyrok w jego sprawie i pisarz trafił do więzienia. Miał tam spędzić kilka lat, lecz już we wrześniu tego samego roku, skutkiem amnestii, wrócił na wolność.
W czasie, kiedy przebywał za kratami, w kwietniu 1862 roku, wystawiono na scenie lwowskiej pierwszą komedię Cieszewskiego „Zerwany most“. Latem 1865 roku, w celu podratowania zdrowia, pisarz wyjechał za granicę, znów na Śląsk, tym razem do pruskiego uzdrowiska, a mianowicie do Salzbrunn, czyli do Szczawna-Zdroju pod Wałbrzychem. Była to podróż nie tylko w celach wypoczynku w kurorcie, ale i w kierunku Drezna. Z pobytu na Śląsku i w Saksonii pisarz przywiózł kolejne dzieła literackie: („Pod kasztanami” i „Z pobytu w Dreźnie” ), które ukazały się drukiem, w 1865 roku w „Dzienniku Literackim”. Cieszewski nadal podupadał na zdrowiu. Zmarł w rodzinnym domu 25 stycznia 1867 roku, kilka dni po 34. urodzinach. Dramatycznym wydarzeniem w biografii pisarza była nie tylko jego sprawa związana z cenzurą. Przed przyjazdem do Szczawna młody pisarz.... zabił kolegę, a w zasadzie przyczynił się do jego śmierci! Trochę światła na tę sprawę rzuca inny znany polski pisarz, Józef Ignacy Kraszewski w „Rachunkach z roku 1867”. Można tam przeczytać: „W życiu Cieszewskiego zajście jego z utalentowanym Walerym Łozińskim smutnym jest i może nie bez wpływu na przyszłość wypadkiem. Oba pracownicy na jednem polu, przyjaciele , kochali się w jednéj panience; urosła stąd waśń, wyzwanie, pojedynek i Walery Łoziński niebezpiecznie cięty w głowę przez Cieszewskiego , umarł po kilku tygodniach...”.
Opowiadanie „Pod kasztanami” z 1865 roku nawiązuje zarówno do tego, co działo się w Szczawnie-Zdroju w tamtym czasie, jak i do bieżącej sytuacji politycznej. Są tam m.in. dramatyczne echa klęski powstania styczniowego. W opowiadaniu polskiego pisarza pojawiają się rozmaite ciekawe miejsca na mapie Szczawna. To atrakcje do dziś! Chodzi m.in. o wieżę Anny w Parku Zdrojowym oraz o Dworzysko z Dworem Idy w stylu szwajcarskim, a także Wzgórze Gedymina (autor odwiedził tam starą wieżę widokową, dziś jest tam nowa z 2022 roku). W opowiadaniu pojawiają się również interesujące wzmianki o zasłużonych dla kultury polskiej osobach, spotkanych podczas kuracji w Szczawnie.
Zapraszam do lektury tego niezwykłego tekstu. To kopia według oryginalnego druku (z zachowaniem dawnej pisowni oraz ortografii) z 1865 roku.
"POD KASZTANAMI
(Kilka chwil z niedawnej przeszłości)
[...]
Przybywszy do Krakowa rannym pociągiem, opuściłem stary gród Krakusa w kierunku ku Wrocławiu. Skoro tylko rozkoszne minąłem Krzeszowice i szybkim pędem lokomotywy coraz głębiej zapuszczałem się w kraje dzisiaj pruskie, doznawane wrażenia stawały się coraz bardziej niemiłemi. Towarzystwo w wagonach było przeważnie germańskie. Mowa wstrętna dla nas i treść rozmów, raziły. Cynizm znanej germańskiej zasady: ubi bene ibi patria [***„tam ojczyzna gdzie dobrze” z Cycerona. Co ciekawe zdanie: „Jednym słowem musimy odwrócić przeklęte przysłowie i sprawić, by każdy Polak powiedział w głębi serca: Ubi patria, ibi bene” pojawia się w „Considérations sur le gouvernement de Pologne” z 1782 roku autorstwa Jeana-Jacquesa Rousseau – przypis autora bloga], przebijał się w każdem ich słowie i oburzał, przywodząc na myśl pomimo woli, bogate w mnogie dla nas krzywdy, dzieje tego natrętnego rozsiadywania się wrogiego i wstrętnego nam żywiołu. Teraz dopiero pojąłem wszystkie męki tułacza skazanego na mieszkanie pomiędzy obcymi, oderwanego od tych poczciwych i serdecznych serc słowiańskich, od pociechy ojczystej mowy, od tej ziemi rodzinnej, nade wszystko drogiej, która już tak przesiąkła krwią naszych ojców i dziadów, żeśmy z nią zrośli w jedno ciało prawie. Teraz dopiero pojąłem, że można umrzeć z tęsknoty za krajem za swoim.
Z takiemi uczuciami w duszy przyjechałem do miejsca kąpielowego Salzbrunn na pruskim Szląsku, tymczasowego celu mojej podróży. Nająwszy sobie pomieszkanie u jakichś poczciwych Szlązaków niemieckich, kochających pieniądze nade wszystko, postanowiłem nie zaznajamiać się z nikim, tylko korzystając z pięknego gór położenia i ładnych okolic, robić wycieczki i oddać się z całą swobodą samotności.
Postanowienie to jednak - jak zwykle w bardzo krótkim czasie - zostało obalone. Znajomy z Galicji, który się tam przypadkiem znalazł, zaznajomił mię z kółkiem swoich znajomych, ci poznali mię znowu z swoimi znajomymi, tak że w krótkim czasie znalem całe prawie kółko polskie w tym roku w Salzbrunie bawiące i wciągnięty zostałem w rachubę jego zabaw i wspólnych wycieczek.
A kółko to dość było liczne, bo do kilkadziesiąt osób liczące: z Poznańskiego, z Królestwa, najmniej z Galicji. A byli w niem i mężowie sędziwi i poważni i panie młode, ładne i powabne, że skwaszony z początku samotnik, później sam szukałem ich towarzystwa i niejedną miłą chwilę w ożywiajacem ich towarzystwie spędziłem. Do najmilszych moich tamże znajomości zaliczam panią S. z córkami. Wykształcona, ożywiona, ze zwykłą Warszawiankom łatwością w obejściu umiała pogodzić ton wesoły z poważnym i tem właśnie robiła towarzystwo swoje ponętnem i pożądaniem. Ta swoboda w obejściu, która tak dobrze da się pogodzić z przyzwoitością i powagą, głównie mię pociągała, a zarazem przypominała boleśnie ów ton pełen niewysłowionej sztywności, który mię często do rozpaczy przyprowadzał w naszym Lwowie.
Razu jednego wyszliśmy na przechadzkę ku tak zwanej Schweizerej [*** obecnie kompleks Dworzysko z Dworem Idy w stylu szwajcarskim, niedaleko Chełmca – przypis autora bloga], to jest domku w modnym obecnie guście szwajcarskim, zbudowanego, gdzie dwanaście opasłych krów holenderskich, własność księcia Pless, właściciela Salzbrunu, dostarczało świeżego i tłustego mleka amatorom tego napoju.
Gdyśmy wracali, miało się już ku zachodowi. Wieczór był bardzo piękny. Firmament był jasny, orzeźwiające powietrze górskie owiewało nas, niosąc z sobą zapach ziół leśnych. Dojrzewające żyta chwiały się pod powiewem lekkiego wiatru i niby ukłony oddawały przechodniom. A wszystko to oblane było bladą purpurą słońca z królewską zachodzącego powagą.
Szliśmy w milczeniu i jakoś uroczyście nastroiła nas ta chwila. Kołyszące się zboże przypomniało Polskę, słoneczna purpura zachodu polską krew świeżo przelaną.
I każdy odbiegł myślą do rodzinnej ziemi, pod strzechę, gdzie byli drodzy sercu jego, a chcąc ich serdecznem wspomnieniem odwidzić wszystkich, pomimowoli trzeba było w śnieżne dalekie pogonić kraje, wcisnąć się myślą w ciemne cele więzień straszliwych, przypomnąć sobie szubienice i wiszące na nich ciała ofiar... [*** nawiązanie do klęski powstania styczniowego, które upadło kilka miesięcy wcześniej – przypis autora bloga].
A każde nasze wspomnienie musi być połączone z tak smutnemi obrazami, bo czyż jest rodzina polska któraby nie miała kogoś do opłakiwania?
Wspomnienia te zatem poważniej nas nastroiły i zbliżaliśmy się w milczeniu ku domom Salzbrunnu.
Odezwał się głos trąbki: Poczta!
A czyż może być przyjazd poczty gdzieś bardziej pożądanym, aniżeli w kąpielach, daleko od swoich, gdzie każda wiadomość jest upragnioną, często gorąco oczekiwaną? Wszystkich zatem myśli oderwały się od poprzednich bolesnych marzeń, a serca zabiły na chwilę weselszem oczekiwaniem. Młodsi przyśpieszyli kroku, starsi wytężyli wzrok pełen oczekiwania ku dużej, niezgrabnej karecie, mieszczącej w sobie pożądane, a może i smutne wieści.
- A nim pocztę rozpakują, zaczekajmy pod kasztanami - zaproponowała pani S.
A że się wszyscy na to zgodzili, zwróciliśmy swe kroki ku rozłożystym kasztanom, pod których zielonym dachem ustawione były na biało lakierowane stoły i krzesła, zapraszające gościnnie do wypoczynku.
Pod kasztanami było to miejsce obsadzone drzewami i altanami przyozdobione, mile schronienie podczas słonecznego skwaru, należące do domu zwanego Posthof, gdzie mieszkała pani S.
Zasiedliśmy tedy na bardzo pożądanych po długiej przechadzce krzesłach i oczekiwali przybycia młodszej córeczki pani S., dwunastoletniego, ożywionego, miłego i uzdolnionego dziewczęcia, sekując się nawzajem oczekiwaniem, które mniej lub więcej wybitnie malowało się na twarzy każdego.
Poczta była o kilkanaście. kroków niebawem więc ujrzeliśmy leciuchną posłankę naszą. biegnącą ku nam z listem w ręku. Wstaliśmy szybko i postąpili ku niej.
- Skąd?
- Do kogo?
- Dla mnie?
- Z Warszawy?
- Z Poznania?
- Ze Lwowa? Ciociu, pewnie ze Lwowa! - spytałem natarczywie, bo spodziewałem się właśnie bardzo pilnego listu. „Ciocią” zaś nazywałem żartem młodą pani S. córeczkę, z którą w wielkiej żyliśmy przyjaźni.
- Z Warszawy nie ma? - zapytała na to pani S. głosem zawiedzionej nadziei, bo oczekiwała już od dłuższego czasu z upragnieniem listu od męża z Warszawy, a opóźnienie się listu z krwią oblanej stolicy, gdzie ciągle jeszcze wieszano więźniów, sądzono, porywano i na Sybir wywożono, mogło istotnie bardzo smutne naprowadzać domysły.
To też i pani S. posmutniała. Wzięła podany sobie list i otwierając go mechanicznie, myślą i sercem była widocznie daleko, daleko gdzieś na mazowieckich błoniach nad Wisłą srebrnolicą.
- Od kogo list? - zapytał ktoś starszy z towarzystwa.
Pani S. na to zapytanie ocknęła się i poczęła list w ręku trzymany szybko przebiegać oczyma
- Ah! - zawołała po chwili, patrząc na mnie – pożądana wiadomość dla pana autora - tak mnie zwykle nazywała.
- Jakaż? - zapytałem zdziwiony, bo już od długiego czasu żadnych pożądanych nie odbierałem wiadomości.
- Wilkońska [*** Paulina z Lauczów (Lautschów) Wilkońska, urodzona w 1815 w Swarzędzu, zmarła 9 czerwca 1875 w Poznaniu, polska powieściopisarka, redaktorka, pamiętnikarka – przypis autora bloga] przyjeżdża - odpowiedziała pani S. – pojutrze - dodała czytając dalej.
Wyraziłem z tego powodu radość moją, bo wiadomość ta istotnie szczerze mię ucieszyła. Znalem bowiem zacną autorkę naszą bliżej z korespondencji literackiej, która między nami istniała, a ceniąc wysoce i piękny jej talent i wielką a powszechnie znaną zacność charakteru, pragnąłem gorąco poznać ją osobiście.
Ucieszyłem się więc bardzo, że teraz to życzenie moje zostanie spełnione i niecierpliwie oczekiwałem dnia przyjazdu.
Godzina dwunasta wybiła właśnie na wieżyczce wznoszącej się pośród przechadzek salzbruńskich na skale zwanej Annahöhe [*** Wieża Anny – jeden z najstarszych zabytków uzdrowiska, murowana wieża widokowa z zegarem, stojąca nad dawnym źródłem, na skraju Parku Zdrojowego – przypis autora bloga]. Pani S. z córkami, kilka pań z Poznańskiego i ja przechadzaliśmy się pod kasztanami oczekując przybycia poczty. Nadjechała nareszcie w kilka minut po dwunastej. Panie młodsze podbiegły ku pocztowemu powozowi, ja za niemi.
Wysiadł najprzód jakiś Szlązak opasły z dobroduszną, prozaiczną fizjognomją, z tłumoczkami w rękach, po nim jakaś nadęta, zuchwale wyglądająca posłać w półmundurze, widocznie jakiś prawnuk krzyżacki, za nim jakaś niska Niemka z okrągłemi, naprzód wydanemi oczyma.
Tymczasem nadeszły i starsze panie i stanęły koło powozu.
- Nie ma pani Wilkońskiej - zawołała skarżąc się ciocia, podbiegając ku matce.
- Ot jest - odpowiedziała na to pani S., podając rękę wysiadującej właśnie z powozu niemłodej już średniego wzrostu, szczuplej budowy, ujmujących rysów kobiecie.
Panie zaczęły witać przybyłą z nieudaną serdecznością, ja usunąłem się na bok, przypatrując się z zajęciem nowoprzybyłej, której przyjazd oczekiwaliśmy właśnie.
Mam najwyższy szacunek dla prawdziwej zasługi, nie tej, do której dochodzi się czasem bezwiednie, często przez zbieg okoliczności, przez stosunki - ale tej którą się zdobywa przez cały przeciąg niczem nieskalanego życia, codzienną pracą, nieustanną ofiarą. To też z serdecznem uszanowaniem przypatrywałem się rysom zacnej autorki, wiernej towarzyszki życia znakomitego naszego i prawie jedynego humorysty [*** August Wilkoński urodzony 28 sierpnia 1805 w Kąkolewie koło Leszna, zmarły 4 lutego 1852 w Siekierkach koło Swarzędza – prozaik, satyryk, krytyk literacki, uczestnik powstania listopadowego – przypis autora bloga], przyjaciółki wszystkich znakomitości literackich, pisarza nareszcie, który licznemi swojemi tchnącemi serdecznem usiłowaniem wszystkiego zacne, piękne i swoje, karmił złotem ziarnem zdrowego słowa całe pokolenie i do dziś dnia nie ustaje w pracy...
Chciałem z rysów nowoprzybyłej wyczytać znane mi dzieje jej życia i wyczytałem je w zbolałym wyrazie twarzy, noszącej ślady mnogich przebytych boleści, w uśmiechu pełnym rezygnacji i pobłażania, w łagodnym i tęsknym wzroku. Ale to inaczej być nie może. Każdy człowiek żywego i silnego uczucia przebyć musi katusze zawiedzionych nadziei i nieuleczonej tęsknoty” cierpieć za miljony! - jak Mickiewicz o sobie powiedział...
Rozmawiając, doszliśmy pod kasztany. Tutaj przedstawiła mię pani S. pani Wilkońskiej.
Serdeczne uściśnienie ręki było naszem przywitaniem.
- Ah! my się już znamy - powiedziała pani W. I rzeczywiście, miałem uczucie, jak gdybym dawno już znaną i wypróbowaną witał przyjaciółkę.
Od tego czasu Salzbrunn jakby jaśniejszą przybrał dla mnie postać, bo mając kogoś, z kim się podzielić mogłem uczuciami i myślami, czułem się swobodniejszym i weselszym. Prawie dnie cały spędzałem odtąd w towarzystwie szanownej autorki.
Pani W. mieszkała w tym samym domu co pani S., na dole. Zaraz więc po rannem piciu wody (pani W. nie wychodziła rano) szliśmy pod jej okna i mówiliśmy dzień dobry - gdy zaś dzień był pogodny, zastawaliśmy ją zwykle z panią S. pod kasztanami, czekających na nas. Tutaj pod drzewami piliśmy wspólnie herbatę, gdy zaś dzień był niepogodny, to w pomiekaniu pani W. lub pani S. Roszedłszy się na obiad, po południu byliśmy znowu razem na przechadzce, potem znowu wspólna herbata pod drzewami lub w pomieszkaniu której z pań w mniej lub więcej licznem towarzystwie, a około dziesiątej lub jedenastej rozchodziliśmy się.
Wieczorki te i wspólne herbaty były bardzo miłe i ożywione, czasem nawet wesołe. Mówiliśmy o rzeczach bieżących, potocznych, ważnych, mniej ważnych, zawsze jednak i we wszystkiem panował ton zupełnego zaufania i wzajemnej sympatii tak dobroczynny dla umysłu. Szanowna autorka znała i zna, jak powiedziałem, wszystkie niemal znakomitości literackie, a mianowicie warszawskie, bo mieszkała z mężem w Warszawie przeszło dziesięć lat i żyła przez ten czas w najżywszem ognisku literackiem. Opowiadała nam tedy rozmaite szczegóły i epizody z ich życia, dawała w krótkich słowach charakterystykę każdego - a zawsze zdanie jej było trafne i nacechowane ową wytrawnością i wyrozumiałością sądu, jaki zwykle tylko z doświadczonego i szlachetnego płynie.
Rozpowiadała nam także ciekawe szczegóły o mężu swoim, śp Auguście Wilkońskim, niezrównanym humoryście naszym, którego Ramoty i Ramotki [*** "Ramoty i ramotki literackie" 1841-1845 – przypis autora bloga], pełne humoru, a zarazem ducha obywatelskiego, są prawdziwą ozdobą naszej literatury.
Często czytywaliśmy .Pani W. czytała nam ostatnią swoją powiastkę „Pod wodę” - ja przeczytałem kilka nowych komedji - albo ciocia coś zadeklamowała, a deklamowała bardzo ładnie - albo też panna H. co zaśpiewała. A gdy później grono - które nazwano cokolwiek z przekąsem „literakiem” - pomnożyło się p. profesorem Małeckim [*** Antoni Małecki, urodzony 16 lipca 1821 w Objezierzu, zmarł 7 października 1913 we Lwowie, polski historyk literatury, historyk-mediewista, językoznawca, filolog klasyczny, heraldyk, dramaturg, slawista, rektor Uniwersytetu Lwowskiego – przypis autora bloga] z żoną i młodym panem Zbigniewem M. z Poznania, uzdolnionym i wielce rozmiłowanym w literaturze młodym pisarzem, tak przyjemnie czas nam schodził, że i w stolicy trudno by było dobrać sobie lepiej towarzystwo.
To też niechętnie myślałem o wyjeździe i radbym był przedłużyć mój pobyt w Salzbrunnie .
To jednak było niepodobieństwem i wkrótce nadszedł dzień odjazdu.
Ranek był bardzo piękny, jasny, pogodny. Pijąc herbatę pod kasztanami, mówiliśmy o rozstaniu, bo dzisiaj w południe miałem odjeżdżać. Ażeby więc ostatnie chwile spędzić jeszcze w miłem towarzystwie, zaproponowałem przejażdżkę do Wilhemshöhe [*** wieża widokowa i nieistniejąca restauracja z XIX wieku na Wzgórzu Giedymina w Szczawnie – Zdroju, od 2022 roku w tym miejscu stoi nowa wieża widokowa - przypis autora bloga], niedalekiego lasku górzystego, z oberżą w formie ruin starego zamczyska, z którego kamiennej wieżycy prześliczny był widok na pasma gór okolicznych i bujne doliny zasiane gęsto dobrze pobudowanemi domami.
Propozycję moją przyjęły panie.
Po kilku minutach siedzieliśmy w dorożkach, a w półgodziny potem byliśmy już w lasku.
Siedząc na szarych odłamach skał wśród bujnego wrzosu i smereków ,sililiśmy się na wesołą rozmowę, ale ta nie szła jakoś. Ktoś zaproponował przechadzkę. Wstaliśmy skwapliwie i rozbiegli się po lasku. Panie poetycznym swoim zwyczajem poczęły zrywać nieliczne tutaj kwiaty i układać je w bukiety. Szanowna autorka przodowała w tem zajęciu, a ułożywszy mały bukiecik pełen myśli w doborze kwiatów, zostawiła mi go na pamiątkę. Za jej przykładem poszły i młodsze panie a zebrawszy swoje bukiety i złączywszy je w jeden, dały mi go jako dar zbiorowy.
Podziękowałem serdecznie za te miłe upominki, wiotkie, lasowe dzieci kraju, niegdyś z Polską złączonego; a dziś włożyłem je pomiędzy najcenniejsze pamiątki moje.
Potrzeba było wracać, bo godzina odjazdu się zbliżała. Po półgodzinie byliśmy znowu - pod kasztanami.
Omnibus pocztowy stał już zaprzęgnięty.
Wezwano mię do wsiadania.
Jak przykro jest żegnać znajomych!
Ostatnie uściśnienie ręki, ostatni wzrok pożegnania.
I już siedziałem pomiędzy pół tuzinem Niemców. Jeszcze jeden wzrok przez otwarte okno. Woźnica zaciął konie - powóz ruszył z miejsca.
Do widzenia”
za: "Dziennik Literacki", numer 80. z 14 listopada 1865 roku, Lwów
****
polecam również:
#SzczawnoZdrój #polonika
a także posty oznaczone tagami:
#uzdrowisko, #historia, #ciekawostka
#literatura
CC BY-NC-ND
Autorem bloga jest dziennikarz, przewodnik, teatrolog, regionalista-amator, bloger od 2011 roku.
Strasznie się spieszą z tymi wieżami ostatnio. Ciekawe dlaczego, nie?
OdpowiedzUsuń